środa, 14 sierpnia 2013

Życie w Skyrim

Poniższy tekst nie jest fanfikiem. To tylko twórcza interpretacja wydarzeń z gry Skyrim.

Zastanawiał się jak tu dotarł. Przebijając się przez stojących mu na drodze strażników uciekał przed rozwścieczonym tłumem i imperialnymi żołnierzami. Przeszło mu przez myśl by zatrzymać się i oddać w ręce prawa. Ale nigdy nie stanąłby przed sądem. Zginąłby na miejscu. W końcu przed chwilą zabił  kuzynkę Imperatora na jej własnym ślubie. Nie miał nawet nic na swoje usprawiedliwienie. Nie była złą osobą, a on nie był pod wpływem żadnego czaru ani klątwy. Miał doskonałą świadomość tego, co zrobił. A przecież kiedyś chciał być bohaterem.


Zastanawiał się, jak tu dotarł.



Po raz pierwszy trafił do Skyrim zakuty w łańcuchy. Nie miało większego znaczenia za co. Był Khajitem, w oczach większości mieszkańców, a tym bardziej Imperialnych, musiał być czemuś winien. Nie był niewinny, to prawda. Miał talent do skradania się i kradzieży, i wielokrotnie z niego korzystał, ale to były największe przestępstwa jakich się kiedykolwiek dopuścił. Na pewno nie zasługiwał na śmierć, ale najwyraźniej Imperium się z nim nie zgadzało. Już szykował głowę pod topór. W tej krainie nie miał nawet żadnych przyjaciół, od których mógłby spodziewać sie pomocy. Tym większe bylo jego zdziwienie, gdy wybawieniem okazał się smok. Nikt nie widział tych stworzeń od stuleci, więc nagły atak skrzydlatego potwora wywołał tym większą panikę. W tym chaosie udało mu się umknąć z życiem.

Postanowił wykorzystać daną mu szansę. Postanowił zostać bohaterem. Ale chciał nim być na własnych warunkach. Od samego początku wiele różnych osób tłumaczyło mu co to znaczy być Dovahkiin i co jest mu przeznaczone, jednak przeznaczenie zawsze go nudziło. Ludzie przemawiali do niego wielkimi frazesami i tłumaczyli co ma zrobić, lecz on bardziej był zainteresowany tworzeniem losu na własną rękę. Gdy już miał w ręku miecz, zauważył jak ogromny potrafi być świat i trochę się tym zachłysnął. Zaczął biegać po ośnieżonych wzgórzach, zapędzając się do każdego lochu i jaskini, jakie napotkał na swojej drodze. Po kilku dniach podróżowania bez celu stwierdził, że jego życiu brakuje struktury i czas to naprawić.


W Skyrim działało wiele organizacji, ale to jedynie przypadek sprawił, że dołączył do Companions, które w każdej innej prowincji Tamriel nazwanoby po prostu gildią wojowników. Zadania, którymi go obarczano nie wymagały rozwagi ani pomyślunku. Pójdź tam, zabij to, przynieś tamto. Ale czego innego spodziewać się po organizacji najemników? Kiedy już zaczęły go nużyć nakładane na niego obowiązki, sprawy przybrały ciekawszy obrót. Został wtajemniczony w wewnętrzny krąg organizacji. Okazało się, że jej przywódcy, co do jednego, są wilkołakami. Dowiedział się od nich co to właściwie znaczy i jakie życie czeka go po przemianie, więc nie protestował, gdy obdarzono go tym darem.

Z początku nawet dobrze się bawił biegając po lasach w wilczej postaci, jednak szybko okazało się, że jest ona szalenie niepraktyczna, a zaufany miecz jest znacznie skuteczniejszym narzędziem niż wilkołacze szpony. Powrócił do wykonywania zadań dla gildii, a splot okoliczności sprawił, że wkrótce został przywódcą całej organizacji. Jego podkomendni mieli dla niego więcej zadań do wykonania, ale wkrótce okazało się, że jest to żmudna robota, wykonywana bez większej satysfakcji.


Ponieważ został już niemal mistrzem miecza, postanowił sprawdzić się w innej dziedzinie. Zawędrował do Koledżu Magów i niemal od razu został jego członkiem. Magowie mieli dla niego zadania do wykonania, lecz dopadło go paskudne uczucie deja vu. Misje dla magów nie różniły się znacząco od zadań najemników. Szybko też okazało się, za sprawą równie nieprzewidzianego splotu wydarzeń, że został arcymagiem - przywódcą całej magicznej organizacji. Nie rozumiał jak znalazł się w tej pozycji - jego magiczne umiejętności były co najwyżej przeciętne, a i tak wszyscy wokół traktowali go jak wielkiego czarodzieja. Nie czuł się z tym komfortowo, postanowił więc opanować zupełnie nowe umiejętności, coś z czym do tej pory nie miał prawie żadnej styczności - wyruszył do Koledżu Bardów.


Ku jego wielkiemu zaskoczeniu, obowiązki w szkole dla bardów nie różniły się niemal niczym od gildii wojowników i magów. Zlecone mu zadania wykonał raczej z poczucia obowiązku, po czym ruszył dalej i postanowił zapomnieć o całej tej żałosnej organizacji.


Gdy już podróże po Skyrim zaczynały go nudzić, trafił w końcu na coś, co wzbudziło jego zainteresowanie. Dowiedział się o działalności Gildii Złodziei i natychmiast postanowił, że zrobi wszystko by do niej dołączyć, gdyż jego kryminalna przeszłość sprawiła, że był świetnie wyszkolony w skradaniu się i kradzieży. Okazało się, że miał rację. Gildia Złodziei okazała się najciekawszą organizacją, na jaką miał okazję się natknąć. Zadania wymagały większej finezji niż “wejdź do jaskini i zabij wszystko co się rusza”. Oczywiście były to ciągle zadania pokroju “przynieś artefakt”, ale konieczność unikania wykrycia sprawiała, że mógł wykazać się większą inwencją w podchodzeniu do misji. W dodatku dostał możliwość z jaką do tej pory się nie spotkał - mógł ulepszać siedzibę Gildii, która z początku była tylko pustym, brzydkim kawałkiem kanałów. Żywot złodzieja był oczywiście moralnie dwuznaczny, lecz tłumaczył sobie, że okrada tylko tych, których na to stać. W głębi serca wiedział jednak, że robi to, bo po raz pierwszy w życiu trafił na coś, co rzeczywiście go zainteresowało.

To właśnie nuda sprawiła, że dołączył do Mrocznego Bractwa. Usłyszał o jego istnieniu przypadkiem. Dowiedział się, że nie można się do niego zapisać, można jedynie zostać poproszonym o dołączenie. A by zostać poproszonym, trzeba odebrać życie komuś wskazanemu w tak zwanym “czarnym sakramencie”. Tym razem sakrament wykonał sierota, który ponad wszystko pragnął śmierci swojej opiekunki, która znęca się nad podopiecznymi w sierocińcu. Wybór nie był trudny. Zabił już wiele potworów, to byłby po prostu jeszcze jeden na jego drodze.


Zabił ją po cichu. Z ciekawości skrył się i obserwował reakcje dzieci. Jeszcze nigdy nie widział, by śmierć mogła wywołać tak nieposkromioną radość. Czuł się dobrze. Stwierdził, że wykonał dobry uczynek. Jakiś czas później spotkał na swojej drodze kuriera, który wręczył mu kartkę papieru na której znajdował się jedynie symbol czarnej ręki oraz napis “Wiemy”. Mroczne Bractwo usłyszało o jego czynach. Zdołali go nawet zaintrygować, pasowała mu ta otoczka tajemnicy.


Nastepnego ranka obudził się w miejscu, które nie było jego domem. Rozejrzał się po pomieszczeniu i zobaczył, że na szafie siedzi kobieta ubrana w czarno-bordowy strój. Zrozumiał co się dzieje, zanim jeszcze otworzyła usta by wytłumaczyć mu co ma zrobić by dołączyć do Bractwa. W pomieszczeniu znajdowały się oprócz nich jeszcze trzy osoby - związane, z workami na głowach. Musiał wybrać, którą z nich zabije. Przez chwilę rozważał, czy nie zabić tajemniczej kobiety, ale co by mu to dało? Mógł nawet zniszczyć całe Bractwo, ale czym by się to różniło od wszystkich gniazd wampirów i siedzib bandytów, które wybił do nogi? Przynajmniej życie asasyna miało szansę różnić się od wszystkiego co do tej pory widział. Wygrała nuda.


Porozmawiał z potencjalnymi ofiarami. Był wśród nich tylko jeden prawdziwy kryminalista - złodziej i morderca, który jako jedyny zachowywał spokój w tej sytuacji. Była też kobieta, która żądała by ją wypuścić bez cienia strachu w jej głosie i przyznała, że stworzyła sobie wrogów. Trzeci był żołnierz. To on zginął. Przynajmniej reszta zachowała godność, lecz kiedy usłyszał skamlenie żołdaka o tym, że “tylko wykonywał rozkazy” i “nie chciał wcale zabijać tych ludzi”, coś w nim pękło. Przynajmniej pozostali biorą odpowiedzialność za własny los. Wiedzą co tutaj robią i czym na to zasłużyli, ale ten żałosny najemnik był w jego oczach bardziej niebezpieczny niż najgorszy przestępca, bo nie potrafił zobaczyć w swoich czynach własnej winy. Dlatego musiał zginąć.


Mroczne Bractwo nie różniło się znacząco od innych organizacji. Dostawał zlecenia i wykonywał je, nie pytając o wiele. Przestało go interesować czym zasłużyły sobie na śmierć wskazywane mu osoby. Przynajmniej zabójstwa wymagały finezji i chwili zastanowienia, by wykonać je pozostając w ukryciu. Miały w sobie pewien powiew świeżości, który wydawał mu się bardzo pociągający. Jego zainteresowanie osiągnęło szczyt gdy dostał niepowtarzalną ofertę - zabić Imperatora. Wreszcie znalazł coś, co wydało mu się autentycznie fascynujące. Oczywiście nie było to takie proste, cały plan miał kilka etapów. Pierwszym z nich było zabicie Vittorii Vici, kuzynki Imperatora, na jej własnym weselu.


Zabił ją na balkonie, na oczach kilkudziesięciu świadków. Nawet się nie bał - wiedział, że nawet jeśli rzuci się na niego całe miasto, będzie w stanie wszystkich pokonać. Bractwo przygotowało dywersję, więc mógł uciec nie zabijając nikogo więcej. Tak jakby robiło mu to wielką różnicę. Czuł się oderwany od świata. Był tak potężny, że nic nie było mu w stanie naprawdę zagrozić, lecz to poczucie potęgi nie miało żadnego ujścia. W końcu zabił nawet tego nieszczęsnego Imperatora. I co z tego? Cały świat zdawał się wręcz przekornie nie reagować na jego akcje. Pewnie, czasami mijał ludzi zastanawiających się na głos kim będzie następny władca, ale jakie to miało znaczenie? Wróciło poczucie wszechogarniającej nudy. Może mógł spróbować znaleźć zadośćuczynienie, wykonując więcej heroicznych czynów. Tylko po co? Nie poczułby się lepiej naprawiając świat, z którym stracił więź. Co mu pozostało?


Wyłączyłem grę. Nie podobało mi się w którą stronę dążyły moje myśli. Może obejrzę jakiś serial.

1 komentarz: